Od zagubienia do pewności. Moja jogowa historia
Jeśli śledzisz mojego bloga czy stronę na FB, być może zauważyłeś/aś, że zawsze waham się trochę udzielając odpowiedzi na pytanie – od jak dawna praktykujesz jogę? 🤨
Ta niepewność pojawiająca się po tym pytaniu nie wynika bynajmniej z mojej próby ukrycia czegokolwiek czy kiepskiej pamięci. Po prostu… Autentycznie nie wiem, jak na nie odpowiedzieć. Być może się powtarzam – ale naprawdę nie wiem, jak uczciwe podejść do tej kwestii. Opowiem więc, jak zmieniało się moje postrzeganie ciała, jak pokochałam jogę, jak przenosiłam moją złość na moją nauczycielkę i jak wreszcie odnalazłam swoją ścieżkę po latach błądzenia po omacku.
Jako dziecko marzyłam o karierze baletnicy lub co najmniej tancerki 🩰. Pytałam z wyrzutem mamę, dlaczego nie chce zapisać mnie na balet. Tymczasem moja mama uważała, że najlepsze, co może mi zapewnić to beztroskie dzieciństwo i tańce stylem dowolnym w zaciszu domowym 💃 oraz obawiała się, że balet, jako wymagająca dyscyplina, mógłby zaburzyć tę beztroskę. Zbywała moje pytania, aż w końcu się poddałam i pogodziłam z myślą, że bycie baletnicą nie jest mi pisane. Uprzedzając pytania – nie mam do mamy żalu o brak zajęć baletowych.
Mimo że tak bardzo chciałam uczyć się szpagatów i piruetów, szkolnego w-fu serdecznie nie znosiłam. I nawet nie dlatego, że nie chciałam ćwiczyć. Ja po prostu nienawidziłam gry w dwa ognie, która była obowiązkowym elementem prawie każdych zajęć, tylko czasem zamienianym na siatkówkę czy bieganie wokół boiska 😤. Z takim nastawieniem – że w-f to najgorsze zło – przeżyłam całą moją szkołę, skutecznie migając się od zajęć i co raz przynosząc semestralne zwolnienia od lekarza 🙅♀️. Nie oznacza to jednak, że nie próbowałam odkrywać sportu na własną rękę. Raz w tygodniu chodziłam z tatą i siostrą na basen, gdzie sama uczyłam się pływać. Co jakiś czas miewałam też zrywy na ćwiczenia w domu. Jeszcze w podstawówce znalazłam w szkolnej bibliotece książkę o systemie ćwiczeń tai chi. Jak się tam znalazła i po co – do tej pory nie wiem, bo nie wydaje mi się, by w latach 90 tai chi było szczególnie popularne, zwłaszcza w podstawówkach 🤷♀️. Przeczytałam wstęp teoretyczny i codziennie rano wykonywałam jakiś program spośród zaproponowanych w książce sekwencji. Po miesiącu zniechęciłam się brakiem znaczących efektów. Z perspektywy czasu wiem, że jako dziecko nie zrozumiałam zapewne większości części teoretycznej i brakowało mi spokoju i koncentracji podczas wykonywania tych subtelnych, nakierowanych na poprawę przepływu energii w ciele, ćwiczeń 🌀. Niedługo później w naszym domu pojawiła się książka, której tytuł dobrze pamiętam – „Radość ciała”. Nie była to książka stricte o jodze, jednak wiele ćwiczeń (a może nawet wszystkie?) były zdecydowanie inspirowane jogą. I znów próbowałam swoich sił wykonując pozycje znalezione w książce i znów poległam po pewnym czasie – brakowało mi podstawowej wiedzy, którą teoretycznie powinnam była zdobyć na w-fie: że skakanie ze strony na stronę i robienie przypadkowych ćwiczeń bez rozgrzewki i przygotowania nie jest najlepszym sposobem na budowanie siły i elastyczności 😫.
Pewien przełom nastąpił w gimnazjum, kiedy w naszym domu pojawił się Internet – co jakiś czas wyszukiwałam nowe programy ćwiczeń, a to rozciągające, a to wzmacniające i próbowałam wykonywać je w domu, z bardzo różnym skutkiem. Wtedy też po raz pierwszy chciałam zapisać się na „prawdziwą jogę”, jednak przeczytałam w gazecie, że na pierwsze efekty trzeba czekać dwa lata i skutecznie się zniechęciłam… 😵 (Jeśli i Ciebie hamują jakieś przekonania na temat jogi, polecam artykuł „Mity na temat jogi” część pierwsza i druga).
Kiedy skończyłam 18 lat i odkryłam magię piwa i dyskotek, dałam sobie spokój z innymi rozrywkami 🍻. Zwłaszcza, że w genach otrzymałam naturalnie szczupłą sylwetkę i nawet jedzenie w środku nocy frytek w stanie upojenia alkoholowego nic w tej materii nie zmieniało.
Zainteresowanie sportem wróciło gdzieś w połowie studiów. Tym razem już nie kryłam się w czterech ścianach, ale zapisałam się na fitness. Później zaczęłam biegać 🏃♀️. Później wróciłam do ćwiczeń w domu z filmami dołączanymi do popularnych gazet czy znalezionymi w internecie. Później przypomniałam sobie o jodze i próbowałam ją praktykować w domu 🧘. Później wróciłam na basen 🏊♀️. Zapisałam się nawet na siłownię 🏋️♀️. I tak okazało się, że dziewczyna całe życie migająca się od w-fu naprawdę lubi sport w wielu wydaniach.
I nadszedł ten dzień, kiedy pierwszy raz poszłam na zajęcia jogi 🙏. Wcześniej od czasu do czasu ćwiczyłam jogę w domu, jednak na zajęcia grupowe nie było mi po drodze. Było to we Francji, podczas rocznej wymiany studenckiej. Pierwsze zajęcia jogi mnie… denerwowały. Głos instruktorki był zbyt spokojny. W tle słychać było cichą, relaksacyjną muzykę, która mnie irytowała. W pozycjach trzeba było trwać przez kilka długich oddechów a nie, jak na fitnessie, dynamicznie ruszać się i podskakiwać. Denerwowali mnie nawet inni uczestnicy, ich skupienie na twarzach. Miałam w sobie ogrom tłumionej przez lata złości – na niesprawiedliwość świata (od 13. roku życia leczyłam się ginekologicznie 💊), na rodziców (do których miałam wtedy żal o wszystko 🙄), na starszą siostrę (bo miałam poczucie, że mnie porzuciła, kiedy wyprowadziła się z domu 😖), na siebie (bo nie jestem „dość dobra” 🙈), na byłego chłopaka (bo czułam się przez niego oszukana i zdradzona 😫) i na wszystko wokół. Po raz pierwszy konfrontowałam się z tymi emocjami, po raz pierwszy moje ciało i umysł zastygały, bez żadnych „rozpraszaczy” i nie było ucieczki przed tym palącym uczuciem złości 🔥. Po wyjściu zazwyczaj szłam prosto do sklepu, gdzie kupowałam słodycze lub czipsy i objadałam się nimi przez resztę wieczoru, czasem popijając przy tym piwo, bo tamta nauczycielka nigdy nie mówiła o uwalniających się emocjach i nie wiedziałam skąd bierze się ta złość ani jak sobie z nią radzić. Jednak mimo całej tej agresji, która budziła się we mnie podczas cotygodniowych dwugodzinnych zajęć, czułam, że robią mi one dobrze.
Kiedy na kolejnym roku studiów przeniosłam się do Hiszpanii, jedną z pierwszych rzeczy po znalezieniu mieszkania było zapisanie się do dużego klubu fitness, który oferował również zajęcia jogi. Chodziłam na nie regularnie, choć wciąż nie częściej, niż raz w tygodniu. W tamtym czasie jogę traktowałam jako uzupełnienie aktywności fizycznej obfitującej w bieganie, treningi siłowe i fitness 🏋️♀️🏃♀️.
Było tak do momentu, kiedy nie przeciążyłam poważnie kręgosłupa 🤕. Ćwiczyłam za dużo, zbyt szybko, zbyt mocno. Nie pozwalałam sobie nawet na jeden dzień odpoczynku. Nie dlatego, że miałam wybujałe ambicje, ale dlatego, że sport pozwalał mi na chwilę odciąć się od coraz mocniej kotłujących się we mnie emocji. Kiedy budziłam się z potwornymi zakwasami po treningu na siłowni, ostatkiem sił wlekłam się „przynajmniej” na pilates czy jogę. Pewnego dnia obudziłam się z bólem promieniującym aż do stopy. Rwa kulszowa, kilka przepuklin kręgosłupa. Przy okazji badań, okazało się też, że z hormonami nie jest najlepiej a kortyzol znacznie przekracza normę 😱. To jednak w żaden sposób mnie nie zastopowało, wręcz odwrotnie – chciałam ćwiczyć jeszcze więcej, na przekór wszystkiemu.
W wyniku różnych zawirowań życiowych – wiele wydarzyło się w bardzo krótkim czasie – krótko po skończeniu studiów zakończyłam kolejny związek, wróciłam do Polski i zamieszkałam w Bydgoszczy, gdzie pracowałam w korporacji 👩💼. Pierwsza w życiu siedząca praca pogorszyła stan mojego kręgosłupa i pamiętam bardzo dobrze jak w miesiąc po rozpoczęciu pracy poszukiwałam miejsca, gdzie mogłabym pójść na jogę z tym ostrym bólem. Wszędzie słyszałam, że muszę poczekać aż ból minie, ale nie poddawałam się, bo czułam, że jednak joga mogłaby pomóc. Aż trafiłam na to jedno miejsce, gdzie nauczycielka, wysłuchawszy, w czym rzecz, powiedziała krótko: „Przyjdź dzisiaj na 17”. Nigdy wcześniej nie sądziłam, że jedne zajęcia mogą tyle zmienić 😲. Weszłam utykając, ze łzami bólu w oczach, wyszłam lekka, wyprostowana, z uśmiechem na ustach. Chodziłam tam na jogę przez cały okres mojego mieszkania w Bydgoszczy, czyli jeszcze kolejne kilka miesięcy. Tam też rozpoczęłam mój pierwszy kurs nauczycielski. Nauczycielka, widząc moje zaangażowanie i zainteresowanie, sama zasugerowała, że mogłaby to być dla mnie właściwa ścieżka. Joga pochłonęła tyle mojego czasu, że odpuściłam wszystkie inne aktywności sportowe. Zresztą też czułam, że nic nie robi mojemu ciału tak dobrze, jak joga 🧘♀️. Rozpoczętego kursu nauczycielskiego jednak nigdy nie ukończyłam, bo nasze drogi z tamtą nauczycielką się rozeszły i poczułam, że jednak szukam czegoś innego – choć raz powstałej myśli o zostaniu nauczycielką jogi już nic nie mogło zmienić 🤩. To wtedy pierwszy raz wyobraziłam sobie, że jeśli otworzę kiedyś własne studio jogi, na pewno znajdzie się ono w Lublinie, w okolicy ulicy 1 maja. Zanim jednak wyprowadziłam się z Bydgoszczy, wiele nauczyłam się podczas tamtych zajęć i tamtego kursu. Nie raz miałam ochotę wydrapać mojej nauczycielce oczy, a ona tylko powtarzała ze spokojem „to nie na mnie jesteś zła, musisz wreszcie to z siebie wyrzucić”. I wyrzucałam. Wracałam do domu, rzucałam się na łóżko i waliłam w nie pięściami krzycząc do utraty sił. Kopałam w sofę i wyłam najgłośniej jak umiałam. A później opadałam na ziemię płacząc.
Odejście od tamtej nauczycielki było zamknięciem pewnego etapu. Przeszłam na wegetarianizm, bo podczas drogi do Santiago de Compostela, którą przemierzyłam tuż przed rzuceniem pracy, poczułam, że nie trzeba zabijać, by żyć 😌. Odeszłam z pracy, zmieniłam miasto. Miałam dosyć praktyki jogi, miałam dosyć palącego od środka gniewu, który zdawał się nigdy nie kończyć 😨. Wiedziałam, że potrzebuję przerwy. Po raz pierwszy od dawna, odpuściłam nie tylko praktykę jogi, ale w ogóle wszelkie sporty. Wieczorami piłam wino ze współlokatorką albo jadłam czekoladę i nie myślałam zbyt dużo o napięciach w ciele. Poświęciłam jednak ten czas na zapoznanie się z filozofią jogi. Po raz pierwszy przeczytałam o yamach i niyamach. Nieśmiało i powoli zaczęłam medytować, choć asan wciąż unikałam. Po kilku tygodniach, czy może miesiącach – już nie pamiętam – poczułam się gotowa wrócić na matę. Znalazłam zajęcia jogi prowadzone w kameralnych grupach przez Nepalczyka, którego podejście do jogi było zupełnie inne od wszystkiego, z czym się wcześniej zetknęłam 🧐. Jeśli planował przetrzymać nas wyjątkowo długo w jakiejś asanie, odwracał naszą uwagę opowieściami o jodze a po skończeniu mówił „o, widzisz, już 5 minut tak siedzisz, a mówiłaś, że nie wytrzymasz 2 oddechów!” 😄. Oprócz asan, nauczał nas też pranayamy czy innych jogicznych technik. Podczas savasany nigdy nie robił prowadzonego relaksu, ale czasem unosił rękę czy nogę jakiejś osoby na kilka centymetrów, puszczał, a gdy dana cześć ciała zastygała w powietrzu, zamiast swobodnie opaść, mawiał „od kiedy trup trzyma w górze rękę? Masz być trup w savasanie!”. Jego wieczny uśmiech i niekonwencjonalne metody zawsze sprawiały, że czułam się lepiej. Złość przestała mnie trawić od środka, poczułam na nowo, że joga może być też radością a nie tylko ciągłym mierzeniem się ze sobą 🥳. Po raz pierwszy pojechałam na warsztat wyjazdowy z jogą – było to w sylwestra i poczułam, że od tej pory już zawsze chcę tak witać nowy rok – trzeźwa, sprawna, lekka, uśmiechnięta. Kupiłam też dwa magazyny poświęcone jodze i w jednym z nich trafiłam na artykuł „Jak zostać nauczycielem jogi”. Opisane były różne rodzaje kursów nauczycielskich oraz… studia podyplomowe na warszawskim AWF. W jednym momencie poczułam, że to jest dokładnie to, czego na ten moment szukam – wiedza anatomiczna, akademickie, usystematyzowane podejście, żadnego babrania się w „lekcjach do przerobienia”, żadnego uzależnienia od jednego konkretnego nauczyciela. Jeszcze w tym samym tygodniu zapisałam się na studia, dokonałam opłaty rejestracyjnej i dostarczyłam zaświadczenie od lekarza o braku przeciwwskazań oraz dyplom ukończenia studiów wyższych. Zostałam wpisana na listę słuchaczy i w marcu rozpoczęłam kolejny etap mojej jogicznej przygody 🤩.
Studia na AWF trwały trzy semestry i z jednej strony zaspokoiły moją potrzebę wiedzy akademickiej (chyba nawet aż za bardzo… 😉), a z drugiej pozostawiły pewien niedosyt. Wciąż nie odnalazłam mojej ścieżki. Kilka miesięcy po ich rozpoczęciu znów rzuciłam pracę i zostałam pilotką wycieczek, co nieco rozchwiało moją praktykę – ciężko było mi zmotywować się do praktyki własnej, często nawet nie udawało mi się rozłożyć maty przez cały tydzień czy dwa. Kiedy wreszcie znajdowałam czas i siłę, by stanąć na macie, miałam poczucie, że moja praktyka w ogóle się nie rozwija – co nie jest takie znów dziwne, jeśli praktykuje się zrywami i nieregularnie 🤷♀️. Wciąż nie wiedziałam też jaka tak naprawdę jest moja ścieżka. Były dni, kiedy lubiłam dynamiczną i szybką praktykę 💪, były też takie, kiedy leniwie poruszałam się w łagodnych pozycjach, szukając raczej komfortu i wyciszenia niż zmęczenia fizycznego. Miałam błędne przekonanie, że powinnam trzymać się jednej metody, jednego nauczyciela – ale jak to możliwe, jeśli ciągle się podróżuje, jeśli co chwilę wszystko się zmienia i nigdzie nie zostaje się na dłużej…? Długo jednak ta przygoda nie trwała – okazało się, że nie jest to wcale dla mnie praca marzeń i szybko zaczęła mnie męczyć. Z drugiej strony miałam zobowiązania, których musiałam dopełnić, no i nie miałam pomysłu na inne życie – praca w biurze nie była dla mnie, na uczenie jogi gotowa nie byłam i dobrze o tym wiedziałam, a przede mną były jeszcze 2 semestry rozpoczętych studiów. W wyniku ogromnego konfliktu wewnętrznego („nie chcę tego robić!” 🙅♀️ kontra „muszę to robić!”👩⚖️) przemówiło… moje ciało. Zaczęło się niewinnie – od gorączki i bólu gardła. Pilot wycieczek w środku sezonu nie ma czasu na chorowanie, więc pozostało faszerowanie się lekami. Pastylki na ból gardła, leki przeciwgorączkowe, jeden antybiotyk, drugi antybiotyk, więcej pastylek, więcej leków przeciwgorączkowych i jeszcze więcej pastylek. I nic, gardło bolało, jakby ktoś ciął mnie w nożem 😫. Gorączka za to spadła, owszem, bo ciało było już zbyt osłabione, żeby walczyć. Jednak pewnego dnia, we Włoszech, obudziłam się… bez głosu 🔇. Już od kilku dni głos płatał mi figle i brzmiałam jak źle nastrojone radio, które co chwile cichnie i znów nabiera mocy, ale tamtego dnia nie mogłam wydać z siebie dźwięku. Ruszyłam więc czym prędzej do szpitala, gdzie pokazałam, w czym problem i zostałam zbadana przez laryngologa. Diagnoza: guzki na strunach głosowych. Wracałam do hotelu pieszo, płacząc, bo zrozumiałam, że pastylki naprawdę nie pomogą. Do tej pory nie wiem, jak tego dokonałam – ale pracowałam do końca sezonu. Dopiero wtedy udałam się do foniatry i dopiero wtedy zastosowałam się do zaleceń – bezwzględne ograniczenie mówienia przez jakiś czas 😶. Nie było innego wyboru jak zamieszkać z rodzicami. Z wykształcenia jestem nauczycielką/tłumaczką języka francuskiego i hiszpańskiego, tłumaczka jednak ze mnie fatalna, a uczyć bez używania głosu się nie da. W biurze też praca odpada, bo jednak zazwyczaj trzeba mówić, a już na pewno trzeba przebywać w pomieszczeniach klimatyzowanych, które powodowały ataki duszności i silnego bólu. Zostałam więc uwięziona w moim dawnym pokoju, z poczuciem niesamowitej klęski i załamana stanem, do jakiego sama się doprowadziłam 😩. Przez pewien czas użalałam się nad sobą, aż pewnego dnia dotarło do mnie, że przecież jestem w uprzywilejowanej sytuacji – żadne z rodziców ani razu nie robiło mi żadnego wyrzutu. Wręcz odwrotnie – powiedzieli, żebym wszystko na spokojnie przemyślała i poszła do pracy dopiero wtedy, kiedy poczuję, że naprawdę wiem, co chcę robić, bo zmiana pracy co kilka miesięcy naprawdę nie jest najlepszym sposobem na życie. Mam wreszcie ogrom czasu, by robić to, na co mam ochotę i żadnych ograniczeń. Mogę wyruszyć w podróż, nie muszę siedzieć u rodziców. Mogę spać do południa albo zrywać się wcześnie rano i iść biegać, kiedy wszyscy śpią. Mogę całe dnie poświęcać na czytanie książek albo bezmyślnie gapić się w tv. Wolność! Wykorzystałam ją więc najlepiej, jak potrafiłam – gotując dla siebie i rodziców, praktykując jogę, czytając i spotykając się z dawnymi znajomymi. Kontynuowałam też studia podyplomowe. Kiedy zobaczyłam ogłoszenie, że w biurze podróży poszukują osób do pracy w punktach sprzedaży, wysłałam cv i zostałam zaproszona na rozmowę kwalifikacyjną. Jadąc tam jednak poczułam, że nie chcę już pracować w turystyce i nie chcę sprzedawać ludziom fałszywego obrazu świata. Wtedy też zapytałam siebie – co w takim razie chcę robić? Co bym robiła, gdybym nie musiała pracować? I odpowiedź pojawiła się natychmiast – praktykowałabym jogę w jakimś ciepłym miejscu 🌞🧘♀️. Z posady w biurze podróży zrezygnowałam (czy może raczej posada zrezygnowała ze mnie), za to zaczęłam szukać informacji na temat jogi w Indiach. Niedługo później spakowałam plecak i ruszyłam w stronę słońca, gdzie przez miesiąc miałam jedynie praktykować, jeść pyszne indyjskie dania i wylegiwać się na plaży.
Tamten wyjazd był kolejnym przełomem. Ciało, rozgrzane indyjskim słońcem, otworzyło się jak nigdy. Choć zawsze byłam raczej sztywna, dolna część pleców protestowała dotkliwym bólem podczas wszelkich mocniejszych wygięć a w skłonach wciąż ledwo dotykałam palcami ziemi – w Indiach moje ciało przeszło prawdziwą rewolucję. Nauczyciel zachwycał się ruchomością moich barków i elastycznością bioder. Dociskał mnie mocno w skłonach tak, że ciało poddawało się coraz bardziej. I choć z jednej strony, według wiedzy wyniesionej ze studiów wiedziałam, że takie dociskanie na siłę nie jest dobrym pomysłem, z drugiej moje ego wreszcie czuło się dowartościowane 👏. Oto ciało godne nauczycielki jogi – bardzo chude (po tamtym miesiącu w Indiach byłam chudsza niż za czasów nastoletnich!), elastyczne ponad wszelką miarę, poddające mi się we wszystkim, i wciąż silne 🤸♀️. W jeden miesiąc pogłębiłam znacznie i skłony, i wygięcia, moje ciało zdawało się przeczyć wszelkim normom, a ja z uśmiechem na twarzy mogłam wreszcie założyć nogę za głowę bez rozgrzewki, mogłam wreszcie zrobić szpagat i króla gołębi, w moje ulubione balanse na rękach wchodziłam z gracją. No i wszystkiego tego nauczyłam się nie gdzie indziej, jak w samych Indiach! No, to chyba wreszcie poznałam jogę. Prawdziwą jogę 🤓.
Moje ciało jednak jest moim najwspanialszym nauczycielem 🙏. Pozwoliło mi zachłysnąć się tym stanem, pozwoliło mi popisywać się przed znajomymi, pozwoliło mi nadużywać się jeszcze przez pewien czas po powrocie z Indii. Aż nastąpił ten dzień, kiedy to obudziłam się niemalże sparaliżowana od pasa w dół. Na tę sytuację nałożyło się kilka czynników, jednak skutkiem była utrata możliwości ruchu przez wiele dni. Ledwo byłam w stanie się ubierać i rozbierać. Korzystając z toalety płakałam z bólu, bo schodzenie do pozycji siedzącej i wstawanie było najgorsze. Straciłam czucie w jednej nodze. Kiedy wreszcie stan ostry minął – okazało się, że moje ciało nie wróciło do sprawności osiągniętej w Indiach. Cofnęło się. I nie o kilka miesięcy, ale o kilka dobrych lat. Na nowo musiałam uczyć się wygięć. Na nowo musiałam uczyć się skłonów. Oto miałam mój dyplom ukończenia studiów podyplomowych w zakresie jogi a nie potrafiłam zrobić psa z głową w dół z prostymi kolanami 😭. Pojawiały się co prawda „przebłyski”, kiedy to po dłuższej rozgrzewce moje ciało zdawało się przypominać sobie, do czego jest zdolne, ale absolutnie nie pozwalało mi się już do niczego zmuszać. Zrozumiałam przekaz, jaki wysłało mi moje ciało i zaczęłam je traktować z większą łagodnością. Coraz więcej praktykowałam jogi yin a coraz mniej robiłam cyrkowych akrobacji 🤡. Powoli moja ścieżka stawała się coraz bardziej jasna. Zobaczyłam na Facebooku, że jedna z moich znajomych nauczycielek jogi bierze udział w kursie nauczycielskim powięziowej jogi yin. Przeczytałam wywiad z prowadzącą ten kurs i poczułam ciepło rozchodzące się po ciele. Nie byłam jednak jeszcze pewna, czy faktycznie jechać. Wybrałam się za to na warsztat ashtangi, zastanawiając się wciąż i wciąż, jakimi krętymi ścieżkami prowadzi moja jogiczna podróż. Jechałam, jak to często bywało, autostopem 👍. I choć nigdy wcześniej (ani później) nie miałam aż takiego problemu z dojazdem do celu, tym razem autentycznie myślałam, że nigdy nie dojadę 😳. Nikt się nie zatrzymywał. Albo zatrzymywał się, ale okazywało się, że jedzie w zupełnie innym kierunku. W pewnym momencie znalazłam się sama, w środku lasu, w nocy. Bez namiotu. Przy rzadko uczęszczanej drodze. I wtedy pogodziłam się, że nie dojadę na ten warsztat. Sięgnęłam po telefon, żeby dać znać znajomej, która była organizatorką. I wtedy zobaczyłam, że telefon – choć bateria miała jeszcze 20% - wyłącza się z powodu słabej baterii. Nie udało mi się go włączyć. Znalezienie się w ciemnym lesie bez telefonu okazało się o wiele mniej przerażające niż myślenie o tym. Stałam więc, podziwiając przez korony drzew piękną pełnię księżyca i powoli składając wszystko w głowie do kupy. Podjęłam decyzję o pojechaniu na kurs jogi powięziowej. Śmiałam się z siebie, że sama wszystko sobie zawsze komplikuję. I wtedy, ku mojemu zdziwieniu, na drodze pojawił się samochód. Zostałam zawieziona pod drzwi mieszkania znajomej, wzięłam udział w warsztacie, ale wiedziałam już, którędy prowadzi moja ścieżka.
Na kursie powięziowej jogi yin poczułam, jakbym wreszcie, po bardzo długiej podróży, wróciła do domu 😌. Odnalazłam wszystko, czego potrzebowałam: łagodność, uwalnianie emocji bez szarpania się, współpraca z ciałem, ugruntowanie, spokój… Wróciłam do rodzinnego Lublina i od razu zaczęłam prowadzić zajęcia jogi yin. Z pewną niepewnością, a nawet zdziwieniem, przyjmowałam zapisy od kolejnych osób i poszerzałam ofertę zajęć. Po raz pierwszy w życiu poczułam, że moja praca ma sens 🙌. Widziałam twarze osób wchodzących na zajęcia i wychodzących z zajęć i wracały wspomnienia tamtego razu, kiedy w Bydgoszczy weszłam na jogę z zaostrzeniem rwy kulszowej, a wyszłam zdrowa. Nie czułam się tak doświadczona ani tak charyzmatyczna jak tamta moja nauczycielka, ale cieszyłam się, że mogę dzielić się z innymi tym wszystkim, czego sama nauczyłam się przez lata. Że mogę wyciągnąć lekcje z tych wszystkich potknięć i pokazywać innym jak przyjaźnić się z ciałem, żeby nie musieli uczyć się tego poprzez ból, tak jak ja. Że mogę towarzyszyć innym w ich uwalnianiu i transformowaniu emocji bez kręcenia się w kółko i nakręcania swojej złości 🤬.
Niedługo później pojechałam znów do Indii, na kolejny kurs nauczycielski – ta sama prowadząca, inny kurs. Tym razem był to kurs spiralnej jogi dynamicznej 🌀. Po raz kolejny skonfrontowałam się z trawiącą mnie od środka złością, po raz kolejny słyszałam te same słowa, choć wypowiedziane przez inną osobę: „to nie na mnie jesteś zła, musisz wreszcie to uwolnić”. Podała mi poduszkę i poleciła krzyczeć, gryźć i uderzać tak długo i mocno, jak tego potrzebuję. I krzyczałam, waliłam i tupałam, aż pokłady złości się wyczerpały. A następnie wyłączyłam telefon i pomiędzy zajęciami oddawałam się medytacji lub refleksji. Słuchałam bzyczenia owadów i obserwowałam grę światła w ogrodzie. Wąchałam kwiaty i smakowałam owoce. I poczułam, że wszystko jest tak, jak być powinno 🙏.
Wróciłam znów odmieniona wewnętrznie, pokrzepiona wsparciem nauczycielki oraz nowo zawartymi znajomościami z joginkami z całego świata. Zaczęłam prowadzić zajęcia jogi dynamicznej, zgodne z założeniami kursu – dynamiczne, ale łagodne, pełne miękkich ruchów okrężnych i kocich grzbietów. W ciągu godzin spędzanych na macie tworzyłam powoli własny styl. Punktem wyjścia było to, czego się nauczyłam, ale prowadziło mnie moje ciało a nie wiedza otrzymana od kogoś. Kiedy niecałe pół roku później znów pojawiłam się na kursie u tej samej nauczycielki – tym razem jako asystentka – pochwaliła ona mój postęp w praktyce i zauważyła we mnie zmianę. Ten ostatni kurs miał miejsce w momencie, gdy otwierałam moje studio jogi w Lublinie. Dokładnie w tym miejscu, które kiedyś spontanicznie przyszło mi do głowy – przy ulicy 1 maja 🤯.
Prowadziłam moje studio niecałe dwa lata, ciągle pozwalając się prowadzić mojemu ciału i przekazując dalej wiedzę płynącą z jego mądrości oraz kładąc nacisk na budowanie u moich uczniów zaufania do własnego doświadczenia i dając im wolność w odczuwaniu, bez narzucania co powinni czuć czy robić. Ciąg niezależnych ode mnie wypadków doprowadził do zamknięcia mojego studia w połowie 2020 roku, kiedy to opróżniałam lokal czując, jak pęka mi serce 💔. Ukojenie przyniosła praktyka jogi, podczas której znów wylewałam na macie gorzkie łzy, czując jak przez moje ciało przewalają się odczucia smutku, żalu i złości.
Gdzie w mojej podróży jestem teraz? Cóż, zdecydowanie lepiej rozumiem się z moim ciałem i nie musi mi ono już wysyłać tak dramatycznych wiadomości, jak mocny ból czy częściowy paraliż. Z ciekawością obserwuję, jak każdego dnia moje możliwości się zmieniają i choć nieustannie idę do przodu, miewam okresy wycofania i stagnacji. Pozwalam sobie na nie, bo wiem, że wszystko kiedyś mija i tak, jak bez nocy nie ma dnia, tak bez zatrzymania i odpoczynku nie ma rozwoju.
Moje ciało powoli znów osiąga formę, jaką uzyskałam po pierwszym wyjeździe do Indii. Nie spieszy mi się jednak do tego, bo wiem, że tylko zrównoważony rozwój daje trwałe wyniki. Wiem już, że nie muszę być najbardziej elastyczną ani najsilniejszą osobą na zajęciach, które prowadzę. Nie robię na siłę mocnych wygięć, skoro mi nie służą. Moi uczniowie widzą mnie w różnych stanach – i w dniach, kiedy jestem w szczycie moich możliwości 🔝, i w dniach, kiedy wszystko idzie nie tak 🥴. Nie udaję, że jest inaczej. Staram się pokazywać jak najpełniejszy, jak najprawdziwszy obraz, bez udawania kogoś innego i bez szukania uznania w oczach innych. Czuję, że kroczę własną ścieżką, ufam wewnętrznemu przewodnictwu i robię coś, co ma sens – pokazuję, że w świecie nastawionym na wynik, można po prostu być. Że joga to nie jest kolejny szczyt do zdobycia. Że nie trzeba się szarpać – ani fizycznie, ani psychicznie – żeby się rozwijać. Że łagodność i spokój to nasz naturalny stan 🍀.
Obecnie prowadzę zajęcia jogi powięziowej w dwóch wersjach – rozluźniającej i wzmacniającej. Ta pierwsza inspirowana jest jogą yin, łączę w niej również elementy innych technik, automasażu, afirmacji, ruchu spontanicznego i ćwiczeń somatycznych. Podczas jogi wzmacniającej z kolei pokazuję jak aktywnie pracować z ciałem bez nadmiernego przeciążania go. Poruszamy się między pozycjami aktywnymi i pasywnymi, między wzmacnianiem i rozluźnianiem, między działaniem i odpuszczaniem. Staram się, aby moje zajęcia były nie tylko treningiem ciała, ale też odzwierciedlały istotę jogi, pomagały lepiej zrozumieć siebie i swoje emocje. Zrozumiałam, że moje poszukiwania i wieloletnie błądzenie, że moje ciągłe zmiany miejsc zamieszkania, a więc i nauczycieli, od których się uczyłam, nie są moją słabością, ale moją siłą 💪. Sama zachęcam uczestników moich zajęć, by nie zamykali się na inne metody, bo tylko poprzez różne doświadczenia możemy odkryć swoje prawdziwe Ja ✨.
Prawdopodobnie moja praktyka wciąż będzie ewoluować, będzie ze mną wzrastać i się rozwijać. Na to liczę. I tego życzę sobie i Wam – bo czuję, że z każdym miesiącem, w miarę mojego własnego rozwoju, staję się lepszą nauczycielką dla Was.
Namaste – boska część mnie rozpoznaje i kłania się boskiej części Ciebie 🙏.
Podobał Ci się ten artykuł? To udostępnij! 👇