S(k)ok w Nowy Rok!
Zimowe święta, nawet dla osób niepraktykujących, czy wręcz niewierzących, to jednak wciąż rodzinny czas. Przygotowujemy się przez wiele tygodni, kupując odpowiednie prezenty, sprzątając, gotując i piekąc, planując sylwestrową imprezę… A jednak my postanowiliśmy całkiem świadomie z tego zrezygnować.
Po pierwsze, żadne z nas nie należy do kościoła – ani katolickiego, ani żadnego innego. Nie wyznajemy żadnej religii, nie określamy się też jako ateiści. Staramy się unikać etykiet. Nasze życie duchowe jest dla nas satysfakcjonujące bez żadnych obrzędów czy rytuałów – choć oczywiście szanujemy wybory tych, którzy świadomie wybierają ścieżkę zupełnie odmienną od naszej. Nasze rodziny znają nasz wybór i go szanują. Nie oznacza to bynajmniej, że odcinamy się od tych, którzy chodzą do kościoła czy potrzebują 24 grudnia łamać się opłatkiem – w okresie okołoświątecznym dwa razy spotkaliśmy się z moimi rodzicami oraz siostrą i jej rodziną. Spędziliśmy wspólnie czas rozmawiając, jedząc wegańskie pyszności czy grając w gry planszowe 🎲.
Po drugie, nasz stosunek do konsumpcjonizmu sprawia, że nie czujemy potrzeby szukania pod choinką prezentów. Co prawda sami podrzuciliśmy prezenty pod choinkę rodziców (w końcu oni są wierzący 😉), ale wcześniej daliśmy im do zrozumienia, żeby nie kłopotali się z szukaniem prezentów dla nas – zwłaszcza, że nie obchodzimy świąt związanych z podarkami.
Po trzecie, z racji pracy, wiecznie niedosypiamy. Kiedy Paul kończy pracę, ja zazwyczaj właśnie do niej wychodzę. Jeśli chcemy spędzić wspólnie czas i porozmawiać, niestety odbywa się to późnym wieczorem, kosztem naszego snu. Sprawia to, że tęsknimy za wolnymi dniami, kiedy możemy się po prostu porządnie wyspać a później spędzić czas razem 😴💑.
No i po czwarte… Oboje jesteśmy zdania, że wszelkie detoksy powinno się przeprowadzać w spokoju. Wśród natury. Nie pracując. Z powodu stresu, niedosypiania, braku dobrej jakości owoców – oboje czuliśmy potrzebę oczyszczania i regeneracji. Końcówka grudnia i początek stycznia, kiedy to czerwone kartki w kalendarzu zachęcają do wzięcia dłuższego urlopu, aż się prosiły by wykorzystać ten czas właśnie w ten sposób.
Przygotowania zaczęliśmy na początku grudnia. Każdy z nas ma już pewne doświadczenie w różnego rodzaju detoksach oraz pewną wiedzę teoretyczną. Zaplanowaliśmy, że tym razem przeprowadzimy post inaczej, niż jest to powszechnie przyjęte w środowisku witariańskim. Zazwyczaj w czasie postu sokowego zalecane jest wykonywanie raz dziennie lewatywy oraz, opcjonalnie, spożywanie błonnika (łupina babki jajowatej) z dodatkiem węgla i bentonitu. Sama zresztą takie posty przeprowadzałam i takie zalecenia wydawałam. Jednak od jakiegoś czasu oboje czuliśmy, że nie jest to właściwa – przynajmniej dla nas – ścieżka. Zacznijmy jednak od początku: po co, wg zwolenników tej metody, podczas postu sokowego spożywać błonnik i robić lewatywy? Jeśli chodzi o lewatywy – sprawa jest prosta. W naszym jelicie cienkim znajdują się nie tylko resztki pokarmu, który wydalamy, ale też stare złogi, których – z jakiegoś powodu – nie udało się pozbyć i przykleiły się do ścianek jelita. Podczas postu sokowego te złogi zostają rozmiękczone i stopniowo przesuwają się do jelita grubego, skąd zostają wydalone. Jednak brak treści pokarmowej i znikoma ilość błonnika sprawia, że ciału trudno jest stworzyć z tych resztek konkretną masę kałową – i tu z pomocą przychodzi lewatywa, która przepłukuje jelito grube i pomaga wydalić stare złogi (o ile zsunęły się już do jelita grubego). Z kolei spożywanie błonnika w postaci łusek babki z dodatkiem węgla i bentonitu miałoby wspomóc „wyłapywanie”, „zeskrobywanie” i wydalanie starych złogów z jelita cienkiego. I faktycznie, kiedy pije się soki i bierze tę mieszankę (zwaną potocznie „plasma pudding” lub w spolszczeniu „plazma”), wydala się długie „węże” mające kształt i formę jelita – co daje złudzenie, że oto wydaliliśmy pasożyty lub stare złogi, które tak dużo czasu spędziły przyklejone do ścianek jelita, że przyjęły jego formę. W moim odczuciu jednak, 90% (albo i więcej) wydalanej treści to po prostu błonnik – który najpierw „zakorkował” przewód pokarmowy a następnie, w niezmienionej formie, opuścił pokład. Ponadto, mieszanka ta absorbuje sporo wody z wypitych soków, sprawia więc, że pijemy więcej niż nasze ciało realnie potrzebuje, a i tak nie mamy pewności, czy wykorzystamy wszystkie substancje odżywcze z soków.
Szukaliśmy więc sposobu, który pozwoliłby nam z jednej strony obejść ten znany protokół, a z drugiej jak najsprawniej wydalać wszelkie złogi. Kilka razy próbowałam postów sokowych z zastosowaniem lewatyw, jednak bez udziału puddingu. Sprawdzało się to dość dobrze, jednak wciąż nie było to rozwiązanie idealne – oboje czuliśmy, że musi być lepszy sposób niż wlewanie wody przez otwór do tego nieprzeznaczony…
Z pomocą przyszła od dawna znana i stosowana w ajurwedzie i medycynie chińskiej roślina – cassia fistula. Jest to rodzaj strączków (podobnych do karobu, z tą różnicą, że zewnętrzna warstwa jadalna nie jest) wypełnionych galaretowatą substancją. Cassia fistula stosowana jest jako środek detoksykujący, oczyszczający przewód pokarmowy i przeczyszczający. Ponieważ w Polsce wciąż jest mało znana i niepopularna, z pomocą przyszedł Amazon, gdzie bez problemu zamówiliśmy paczkę do Polski, a koszt wysyłki nie był wyższy niż dostawa kurierem z polskich sklepów internetowych 😉 Oprócz tego, mieliśmy już wcześniej przygotowane we własnej kuchni ziołowe nalewki: dwie formuły wspierające pracę nerek, jedną wspierającą nadnercza, jedną zwalczającą pasożyty oraz jedną wspierającą krążenie w górnej części ciała – wspomagającą np. przy problemach z górnymi drogami oddechowymi.
Tuż przed Świętami udaliśmy się do sklepu i przynieśliśmy spory zapas owoców, zieleniny oraz wody kokosowej. Tak przygotowani, zapakowaliśmy do samochodu wyciskarkę, termofor, gry planszowe, transporter z kotami i pojechaliśmy na wieś – gdzie w spokoju mogliśmy oddawać się procesom oczyszczania oraz odpocząć od miasta, hałaśliwych sąsiadów w bloku, ulicznego szumu i smogu. Mamy to szczęście, że możemy spędzać weekendy w domu rodziców na wsi – bez wifi, bez najbliższych sąsiadów (działka po prawej stanowi tylko zabudowania gospodarcze a po lewej stoi opuszczony dom), z dala od głównej drogi.
Dlaczego tak bardzo podkreślam, że w czasie detoksu nie pracowaliśmy? Oczyszczanie ciała zawsze pociąga za sobą oczyszczanie na poziomie emocjonalnym, psychicznym. Prawdziwym wyzwaniem podczas sokowania nie jest pusty żołądek – łatwo go zagłuszyć wlewając w siebie litr soku na raz – gwarantuję, że poczujecie się tak samo pełni jak po zjedzeniu konkretnej porcji sałaty. Tym, co jest o wiele większym wyzwaniem w całym procesie jest zmierzenie się z podszeptami umysłu. Skonfrontowanie myśli „nic nie zjadłam, przecież będę zaraz głodna” ze stanem faktycznym. Nauczenie się delektowania sokiem zamiast wlewania go szybko i bez zastanowienia. Zauważenie, kiedy ciało mówi „dość” nawet jeśli umysł wciąż krzyczy „więęęęcej!”. Ale też w drugą stronę – kiedy należy detoks przerwać. Jak rozpoznać kiedy objawy, których doświadczamy, wynikają jeszcze z oczyszczania czy już z osłabienia? Jak zidentyfikować realną potrzebę ciała (zakończenie postu, powrót do jedzenia) od zachcianki umysłu (ciasto, ciasto, ciasto!)? Te tematy wcale nie są proste, wymagają pewnej świadomości ciała i wsłuchania się w nie. Tym trudniej tego dokonać, jeśli zajmujemy się pracą.
Kolejnym aspektem jest kontakt z ludźmi. Jest to element mojej pracy, którego nie uniknę (i który oczywiście bardzo lubię, inaczej nie zdecydowałabym się na taką pracę!), a który stanowi dodatkowe wyzwanie w czasie, kiedy i tak mierzę się ze swoimi emocjami i… no cóż, nie ma co ukrywać – kiedy brak mi mojej zwykłej stabilności.
No i wreszcie… Coś, o czym zapomina tak wiele osób skupionych mocno na detoksie. Zanieczyszczenia w naszym ciele nie biorą się tylko od niewłaściwej diety. To również powietrze, którym oddychamy, smog elektroniczny, na który narażeni jesteśmy w miastach, środki czystości, których używamy, kłótnie sąsiadów, które słyszymy przez ścianę… I tak dalej.
Skoro już wyjaśniłam wszystkie nasze pobudki oraz sposoby przygotowania, czas na opis samego postu. Ponieważ dzień przed planowanym rozpoczęciem odwiedziliśmy moich rodziców i odkryliśmy tam sałatkę jarzynową z wegańskim majonezem, na fali którego popłynęliśmy oboje 🌊😅, zamiast zaczynać od głodówki, zaczęliśmy od jednodniowej diety keto w wersji wegańskiej – duuuużo zieleniny, trochę tłuszczu, mocne ograniczenie cukrów. Wieczorem zażyliśmy pierwszą dawkę cassia fistula. Następny dzień był dniem głodówki, podczas której również zażyliśmy cassia fistula, a w następnych dniach przeszliśmy na soki z dodatkiem wody kokosowej (w ciągu tych dni, ja zrobiłam jeszcze raz jednodniową głodówkę), ziół, cassia fistula i – w moim przypadku – mielonego ostropestu. Ja sokowałam łącznie 10 dni (w tym 1 dzień głodówki), Paul 8.
Jak to zwykle podczas detoksów bywa, na samym początku ciężko było przewidzieć kierunek, w jakim wszystko się rozwinie. Głodówka po dniu ketozy odsłoniła dużą słabość mojej wątroby – dokuczała mi okropna migrena, było mi też tak słabo, że po południu przerwałam głodówkę wodą kokosową, gdyż ciało dawało wyraźne sygnały, że jeszcze chwila i stracę przytomność. Samym wieczorem zjadłam też jabłko – chęć zjedzenia go była tak silna, że rozpoznałam w nim potrzebę ciała a nie zachciankę (zwłaszcza, że jabłka nie są wysoko na mojej liście ulubionych owoców 😉). Dość szybko okazało się, że ciało potrzebowało treści żołądkowej po to, żeby razem z nią pozbyć się żółci 🤢😅. Spędziłam większość nocy w łazience (💩->🤮->💩->🤮😅), poczułam się dobrze dopiero nad ranem, po kolejnych wymiotach żółcią.
Kolejne dni upłynęły pod znakiem odpoczynku i oczyszczania. Regularnie mierzyliśmy pH moczu – na początku było bardzo niskie, poniżej 5. Przez kolejne dni zmieniało się i wahało się w okolicach 5-6,5. Paul, który spożywał więcej cassia fistula ode mnie, oczyszczał się głównie poprzez jelita. U mnie z kolei przez cały czas obecna była mocna filtracja nerek oraz przyszło oczyszczanie zastoju okolic głowy – wydalałam (i właściwie nadal wydalam) śluz nosem, gardłem, uszami i… oczami. Aby sobie pomóc, stosowałam inhalacje i płukanie zatok, przyjmowałam nalewkę na górne krążenie, rano piłam szoty imbirowe (żeby rozrzedzić śluz) oraz stawałam codziennie na głowie. W czasie całego postu 3 razy byliśmy w saunie, by wypocić trochę toksyn i wspomóc pracę nerek. Ja codziennie praktykowałam jogę powięziową – taką, jakiej nauczam. Paul przyłączył się raz czy dwa… 🧘♀️🧘♂️ Mniej więcej w połowie sokowania, po porannej jodze (108 powitań słońca🙏🌞), przeprowadziłam jeszcze jedną całodzienną głodówkę – tym razem już bez dodatkowych atrakcji 😉
W czasie sokowania ważny dla mnie był temat spożywania odpowiedniej ilości jedzenia czy też picia (jest to w ogóle istotny dla mnie temat od około roku – ale to już materiał na kolejny artykuł…). Dlatego soki piłam powoli, uważnie, w pełni skupiając się na tej czynności. Dzięki temu, piłam jedynie ok 1-1,5l soku dziennie – to mniej więcej o połowę mniej, niż podczas wcześniejszych postów sokowych. Po raz pierwszy miałam poczucie, że naprawdę poszczę i że mój organizm autentycznie odpoczywa od trawienia. Paul miał potrzebę picia większej ilości soków, jednak i on nie przekraczał ilości ok 2-3l dziennie.
Post zakończyliśmy w momencie, kiedy nie mieliśmy już ochoty na soki oraz poczuliśmy, że ciało przestaje odpowiednio wydalać toksyny – u Paula objawiło się to grypopodobnym bólem w całym ciele oraz wysokim pH moczu (powyżej 7), u mnie zatrzymaniem wydalania śluzu z nosa przy wciąż zatkanych zatokach, zatrzymaniem wody w ciele oraz wysokim pH moczu (powyżej 7). Jak wspominałam wyżej, u mnie objawy pojawiły się dwa dni później niż u Paula. Paul zakończył post jedząc pieczoną dynię, ja – pijąc smoothie z mango i wody kokosowej. Obecnie (kilka dni po zakończeniu postu) ja jem głównie owoce, Paul z kolei je zieleninę i nieśluzotwórcze gotowane jedzenie.
Co nam dał post? Po pierwsze, oboje czujemy, że „zresetował” nam się układ trawienny. Wydaliliśmy sporo złogów, oczyściliśmy jelita, ja w pewnej mierze na pewno oczyściłam też wątrobę. U Paula znacząco poprawiła się perystaltyka jelit. Widać to też na wadze – oboje straciliśmy po kilka kg. Przede wszystkim jednak poczuliśmy się lepiej, pozbywszy się zatrzymanej wody i nagromadzonego w ciałach śluzu. Po drugie, odpoczęliśmy psychicznie. Dzięki podejściu na luzie, bez oczekiwań co do samego procesu, nie nastawiając się na osiąganie jakichś celów, oczyściliśmy nasze ciała i nasze głowy. Potrzebujemy teraz mniej snu, łatwiej nam rano wstać. Z widocznych wizualnie efektów - nasze zęby zrobiły się nieco bielsze, zniknął też częściowo kamień. Po trzecie, po raz kolejny przełamaliśmy schematy i upewniliśmy się w przekonaniu, że postępujemy właściwie. Odważyliśmy się zanegować powszechnie przyjętą prawdę, odrzucić zalecenia wszelkich guru (0,5l soku co kilka godzin, picie od 3 do 5l soku dziennie, codzienna lewatywa i plazma) i pójść za głosem intuicji. Jak zawsze, ten głos okazał się niezawodny. Wytyczamy własną ścieżkę, tworzymy własną metodę, którą chcemy się dzielić. Nie ma żadnego „powinieneś”, nie ma żadnego „trzeba”: pij tyle soku, ile masz ochotę. To może być 1 a może być 5 litrów dziennie. Oczyszczaj jelito tak, jak masz ochotę: to może być lewatywa, mogą być zioła na przeczyszczenie, może być cassia fistula. Skup się na sobie, na swoich odczuciach, szanuj swoje ciało, zamiast stawiać sobie wysokie wymagania i czekać aż „detoks Cię sponiewiera”. Im bardziej się szarpiesz, tym bardziej zaciskasz swoje ciało – a ono wtedy nie „odda” toksyn, będzie je w sobie trzymać. Idź powoli. Lepiej zrobić 10 postów 10-dniowych z pełnym poszanowaniem i oddaniem niż jeden 100-dniowy myśląc tylko o pizzy i ziemniakach. Ruszaj się. Praktykuj powoli, z uważnością, ucząc się swojego ciała, budując jego świadomość.
Powoli zbliżamy się do końca, a ja wciąż nie udzieliłam odpowiedzi na pytania, które zapewne nurtują część z Was. Oto więc pytania i zwięzłe odpowiedzi.
Czy nie byliśmy głodni?
Nie. Nie narzuciliśmy sobie dyscypliny czy też limitu. Ale przede wszystkim – piliśmy z uważnością i spokojem, wsłuchując się w sygnały płynące z ciała. Momentami czuliśmy w żołądkach ssanie – jednak z naszych obserwacji wynika, że to odczucie niekoniecznie jest głodem. Niektórzy specjaliści od detoksykacji twierdzą, że to uczucie pojawia się, gdy żołądek się regeneruje. My wciąż badamy temat.
Czy miałam siłę by praktykować jogę?
Jak najbardziej tak. Nie twierdzę, że soki to idealny pokarm dla osób pracujących fizycznie, natomiast lekka/umiarkowana aktywność fizyczna na pewno nie jest przeszkodą. Podczas postu dwa razy wykonałam 108 powitań słońca, praktykowałam też jogę właściwie codziennie (od 1 do 3h dziennie).
Dlaczego nie chcieliśmy stosować lewatyw?
Po prostu nie mieliśmy na to ochoty. O ile twierdzę, że w wielu przypadkach lewatywa może być pomocna, o tyle wiem, że moje jelito grube jest już w tak dobrym stanie, że może poradzić sobie bez tego i nie czuję potrzeby wykonywania lewatyw. Wolę teraz zażywać środki przeczyszczające takie jak cassia fistula lub naturalnie pobudzać perystaltykę jelit, np. poprzez jogiczną praktykę agni sara.
Czy czujemy, że coś nas ominęło?
Nie, wręcz odwrotnie. Wykorzystaliśmy czas urlopu najlepiej, jak mogliśmy – dzięki temu naprawdę odpoczęliśmy i wróciliśmy do pracy z lekkimi ciałami i umysłami.
Czy głodówka nie jest niebezpieczna? W końcu sama pisałam, że prawie straciłam przytomność…
Jeśli jest przeprowadzona właściwie oraz jeśli słuchamy własnego ciała – jest to proces całkowicie bezpieczny. Być może moje zdrowie zostałoby nadszarpnięte, gdybym nie słuchała sygnałów ciała i nie przerwała głodówki we właściwym momencie. Jednak tak długo, jak ufam mądrości mojego ciała zamiast słuchać specjalistów z zewnątrz i głupio trzymać się założeń, które ewidentnie nie działają – jestem całkowicie bezpieczna.
Dlaczego niskie pH moczu nas nie zaniepokoiło? Czy mocz nie powinien być zasadowy? Co to znaczy filtracja nerek?
Mocz jest jednym z nośników usuwających toksyny poza ciało. To wraz z nim wydalamy ogromną większość kwasu moczowego (który powstaje m.in. w wyniku trawienia białek). Kwas ma to do siebie, że jest… kwaśny. Logicznym więc jest wniosek, że mocz powinien mieć odczyn przynajmniej lekko kwaśny. Jeśli ciało nie radzi sobie z utylizacją i wydalaniem kwasów, w celu ich neutralizacji pobiera wapń (np. z kości) a następnie wydala go razem z ubocznymi produktami przemiany materii (czyli z moczem). Ergo, jeśli Twój mocz jest kwaśny – znaczy, że Twoje nerki pracują jak należy, podziękuj im za to. To zasadowy mocz powinien być powodem do niepokoju.
Wiem, że często guru od żywienia edukują, że im jaśniejszy mocz, tym lepiej, bo świadczy to o nawodnieniu ciała. Jednak prawda jest taka, że MUSIMY wydalać wraz z moczem toksyny powstające w naszym ciele jako skutek uboczny przemiany materii. Jeśli będziemy sikać tylko wodą – to znaczy, że nerki nie spełniają funkcji, do jakiej zostały stworzone. Mocz powinien być żółty i mieć charakterystyczny zapach. Nawet spożywając tylko płyny (a więc będąc dobrze nawodnionymi!) sikaliśmy właśnie takim moczem, przez cały czas.
Jakie soki piliśmy?
Ja głównie owocowe, często z dodatkiem zieleniny (np. jabłko-sałata rzymska lub grapefruit-koperek), Paul pił więcej soków wytrawnych – zielonych i warzywnych. Tak naprawdę wszystko zależy od tego, na co ma się ochotę danego dnia.
Po co w ogóle robić detoksy?
Na to pytanie ciężko odpowiedzieć krótko… Dlatego przygotowuję dla Was serię artykułów tłumaczących to zagadnienie. Śledźcie bloga, jeśli jesteście ciekawi!
Źródła użytych memów:
1) http://www.picturequotes.com/you-are-what-you-eat-so-dont-be-fast-cheap-easy-or-fake-quote-16233
2) https://www.xdpedia.com/32995/jestes_tym_co_jesz_i_pijesz.html
Podobał Ci się ten artykuł? To udostępnij! 👇