Kto jest odpowiedzialny za Twoje zdrowie - lekarz czy Ty?
Zacznijmy od próby definicji słowa zdrowie. Czy jest to brak chorób? (Albo: brak diagnoz?) Czy to jest spełnienie wszystkich norm i parametrów? Czy jest to stan równowagi ciała, umysłu i emocji? A może jest to energia do działania i siła? Różnie można rozumieć zdrowie i stąd różne pomysły na zdrowy styl życia.
Dla mnie zdrowie to stan, w którym moje ciało wygląda dobrze – sylwetka (ilość tkanki tłuszczowej vs mięśni oraz symetria ciała), stan skóry, włosów i paznokci, wygląd oczu oraz języka są jednymi z pierwszych wyznaczników zdrowia i choroby. Zdrowie to stan, w którym czuję się dobrze i mam energię do działania każdego dnia – nie mam potrzeby zmuszania się do pracy czy aktywności fizycznej, bo chęć przychodzi sama. Zdrowie to stan, w którym czuję równowagę emocjonalną – nie jestem ani przesadnie optymistyczna, wypierając wszelkie zło świata, ani przesadnie pesymistyczna, nie widząc żadnych pozytywów, ani zbyt nerwowa, czy przesadnie wyciszona. Zdrowie to stan, w którym mój umysł jest gotowy do działania a pamięć działa sprawnie. Na pewno znalazłabym jeszcze kilka wyznaczników… Ale sądzę, że wystarczająco nakreśliłam, czym dla mnie jest zdrowie.
Ponieważ głęboko wierzę w mądrość ciała, od kilku lat nie odwiedzam lekarzy – ani medycyny konwencjonalnej, ani „alternatywnej”. Bynajmniej nie dlatego, że nie wierzę w ich kompetencje. Po prostu postanowiłam przejąć odpowiedzialność za własne zdrowie i odnaleźć w sobie wewnętrznego lekarza. Dla niektórych prawdopodobnie taka postawa wyda się ekstremalna – zaznaczę więc, że nie zachęcam do natychmiastowej rezygnacji z leczenia czy bojkotowania lekarzy. Zachęcam raczej do refleksji i auto obserwacji oraz świadomych decyzji związanych z własnym zdrowiem – jeśli chcesz, kontynuuj leczenie u lekarza „konwencjonalnego”, naturopaty, lekarza medycyny chińskiej czy ajurwedy – ale rozmawiaj z nim, zadawaj mu pytania, bądź ciekawy/a jak funkcjonuje Twoje ciało, bierz aktywny udział w wyborze terapii i uważnie obserwuj, jak Twoje ciało na nią reaguje. Nie zrzucaj odpowiedzialności za własne zdrowie na tę osobę. Nie oczekuj cudownej tabletki.
Wracając do tematu – jako dziecko i nastolatka, a także młoda dorosła, nie byłam osobą zdrową. Byłam leczona przede wszystkim ortopedycznie, laryngologiczne, ginekologicznie, endokrynologicznie oraz neurologicznie. Spędziłam w szpitalach naprawdę sporo czasu i wiele badań mam za sobą. Przyszedł jednak moment, w którym poczułam się zmęczona. Zmęczona przebywaniem w szpitalach, zmęczona badaniami, które wiecznie wskazywały nieprawidłowe wartości, zmęczona lekami, które nie działały i powodowały skutki uboczne, zmęczona operacjami. Wyciągnęłam cały stos papierów trzymany w szafie: wypisy ze szpitala, wyniki badań, prześwietlenia… I każdy z nich podarłam na kawałki, mówiąc sobie: nie jestem tą diagnozą. Nie jestem tą chorobą. Nie jestem tym zaburzeniem. Pożegnałam papiery przyklejające do mnie takie etykiety jak epilepsja, endometrioza, zespół policystycznych jajników, przewlekła anemia i wiele innych. Stos papierków wyrzuciłam na śmietnik i postanowiłam nigdy już nie oddawać odpowiedzialności za moje zdrowie w ręce osób trzecich. Jeszcze raz powtórzę, żeby nie pozostawić wątpliwości: decyzja, jaką podjęłam, jest moim wyborem i moją odpowiedzialnością. Nie zachęcam Cię do takich kroków, zwłaszcza jeśli nie czujesz się w pełni gotowy/a, by wziąć odpowiedzialność w całości na siebie.
W związku z powyższym, zrezygnowałam również z przeprowadzania badań kontrolnych. Miałam 26 lat i uznałam, że 13 lat leczenia, czyli połowa mojego życia, to już zbyt dużo i czas odpocząć. Wtedy byłam już weganką, od kilku lat odżywiającą się bezglutenowo.
Opowiadam całą tę historię, by nakreślić tło dla naszego głównego tematu oraz by wyjaśnić, z jakiego powodu nie jestem w stanie pokazać porównania badań na przestrzeni lat. Nie próbuję nic udowodnić, niczemu zaprzeczyć – pokazuję jedynie moje doświadczenie, którym możesz się zainspirować.
W czasach wegańskich nie suplementowałam B12, ponieważ przeczytałam, że witaminę tę w aktywnej postaci można znaleźć w chlorelli (inna rzecz, że chlorella musi być surowa i z pewnego źródła – ale o tym może innym razem). Niedługo później, bo w czerwcu 2017 roku zmieniłam moją dietę na surową wegańską. Zafascynowały mnie historie ludzi jedzących prosto, mówiących, że suplementy są zbędne, ponieważ witamina D jest przez nasze ciała magazynowana (lub, opcjonalnie, że zimą można się wybrać do solarium celem wytworzenia witaminy D), albo że witamina B12 może być „pozyskana” dzięki „niehigienicznemu” stylowi życia. Lubię testować na sobie różne opcje, pomyślałam więc – dlaczego by nie sprawdzić i tego? Brzmi może idyllicznie, ale, jak to mówią, jest tylko jeden sposób, by się przekonać.
Podobne podejście miał Paul. Kiedy się poznaliśmy, mimo że regularnie czyta badania naukowe i zawsze szuka logicznego wyjaśnienia zachodzących w ciele zjawisk, nie miał potrzeby badania swoich parametrów i sprawdzania, czy mieszczą się w normie, ustalonej zresztą dla ludzi odżywiających się zupełnie odmiennie od nas i – w naszym rozumieniu – niekoniecznie będących zdrowymi. Postanowił sprawdzić, biorąc na siebie całą odpowiedzialność za swoje zdrowie, czy faktycznie można zrezygnować z suplementacji B12 na wegańskiej diecie.
Można więc powiedzieć, że od nieco ponad 3 lat prowadziliśmy własny, długoterminowy eksperyment. Nie przygotowaliśmy się jednak najlepiej, ponieważ nie sprawdziliśmy początkowych wartości, nie mamy więc możliwości porównać co i jak się zmieniło. Zbieraliśmy razem dziką zieleninę na soki i sałatki, której nie myliśmy. Spaliśmy w jednym łóżku z naszymi kotami, które, jak to koty, raz poliżą własny tyłek a raz naszą twarz. Jedliśmy owoce prosto z drzewa lub krzaka, bez mycia ich pod wodą.
W ostatnim czasie oboje czuliśmy się przemęczeni. Może nawet momentami rozdrażnieni. Potrzebowaliśmy bardzo dużo snu i momentami ciężko było nam utrzymać pełną koncentrację. Może to stres, może to przepracowanie. A może warto zmierzyć poziom witaminy B12?
Paul, jako ten bardziej racjonalny i mocniej stąpający po ziemi, zgłębił temat – jakie są objawy niedoboru B12, jakie badania należy wykonać i jak interpretować wyniki. Zapadła decyzja: wykonamy morfologię (która miała ewentualnie pokazać zmiany zachodzące w ciele w wyniku długotrwałego mocnego niedoboru B12), poziom B12, holo-tc (określający poziom B12 w postaci dostępnej dla komórek) oraz kwas mma (którego podwyższone stężenie może świadczyć o niedoborze B12 w komórkach).
W pierwszej kolejności otrzymaliśmy wyniki morfologii i B12, na holo-tc i mma musieliśmy poczekać kilka dni dłużej.
Pierwszym, co rzuciło nam się w oczy, był mój poziom hemoglobiny: 12,6 g/dL. Norma dla kobiet zaczyna się od 12, więc wynik ten może się wydawać kiepski. Jednak nie dla mnie! Choć wyrzuciłam wszystkie badania, wskaźniki hemoglobiny pamiętam bardzo dobrze, bo śniły mi się po nocach przez wiele lat – nigdy stężenie hemoglobiny nie przekraczało u mnie 12. Podczas przyjmowania leków dobijałam do tej magicznej granicy 12, ale odstawienie ich natychmiast powodowało spadek do poziomu 10-11. Nie był to poważny niedobór, ale lekarze usilnie próbowali wyrównać ten wskaźnik tak, by pasował do normy. Wspólne wysiłki lekarki rodzinnej, kilku ginekologów oraz hematolożki jednak nie zdawały się zupełnie na nic. W końcu, zrezygnowani, postanowili (każdy z osobna oczywiście), że „taka już moja uroda”. Oczywiście zalecali mi jedzenie dużej ilości mięsa i nieustanne przyjmowanie leków.
Dopiero wiele lat później dowiedziałam się, że anemia, na poziomie energetycznym, może odzwierciedlać brak chęci do życia. A jaką chęć do życia może przejawiać nastolatka spędzająca godziny w poczekalni przychodni…?
Pamiętam, że poziom hemoglobiny podniósł mi się samoistnie kiedy podczas studiów przeprowadziłam pierwszy eksperyment na sobie: zamiast wykupić przepisane leki, wyrzuciłam receptę i codziennie, przez miesiąc, jadłam surowy szpinak. Efekt tego zabiegu był porównywalny do tego, który osiągałam dzięki lekom. Niestety dało mi to do myślenia mniej, niż można by się spodziewać – odstawiłam leki, ale sposobu odżywiania nie zmieniłam na stałe. Hemoglobina spadła. Wzrosła ponownie, samoistnie, kiedy przeszłam na wegetarianizm – czyli jednak krwiste steki nie były konieczne…
Wciąż jednak moje wyniki były „nieco poniżej normy”, ale nie na tyle, by podejmować radykalne kroki. Jakże się zdziwiłam widząc, że obecnie bez żadnych leków osiągnęłam wyższe stężenie hemoglobiny niż kiedykolwiek z lekami (podkreślę – lekami na receptę, nie suplementami).
Jak widać, u Paula hemoglobina również jest na przyzwoitym poziomie – czyli „prawdziwy mężczyzna” też nie potrzebuje steków ani kebabów.
Właściwie wszystkie wyniki są u mnie „w normie” poza leukocytami i neutrocytami. Nie jest to jednak coś, co mnie przejmuje – neutrocyty (zwane też neutrofilami) to komórki reagujące na stan zapalny w ciele (podobnie zresztą jak wszystkie leukocyty) i stanowią… główny składnik ropy, wydzielanej przez ciało w stanie zapalnym. W mojej interpretacji – oczywiście mogę się mylić i możesz się ze mną zupełnie nie zgadzać – niski poziom tych komórek nie świadczy o złym funkcjonowaniu układu odpornościowego. Po prostu w moim ciele mniej jest stanów zapalnych, na które układ limfatyczny musiałby reagować, niż u osób dostarczających sobie codziennie koktajl czynników powodujących stany zapalne, takich jak wysoko przetworzone jedzenie czy używki.
U Paula z kolei monocyty wybijają się nieznacznie ponad normę – może to od hummusu, który ostatnio namiętnie pochłania… A może po prostu zbyt mała ilość przebywania na dworze a za dużo pracy przed komputerem. Warto pamiętać, że ja z nas dwojga jem „bardziej surowo” niż Paul oraz mam luźniejszy dzień pracy, dzięki czemu mam możliwość częstszego przebywania na dworze i więcej się ruszam.
Przejdźmy jednak do najbardziej interesującego (przynajmniej nas) tematu: B12. Z pozoru oboje mieściliśmy się w normie. Co ciekawe, oboje mamy identyczny wynik – po zobaczeniu wyników zadzwoniłam do laboratorium upewnić się, czy nikt się nie pomylił wklepując dane do systemu. Sprawdzili, nikt się nie pomylił.
Teoretycznie na tym można by poprzestać i żyć w przekonaniu, że wszystko jest ok. Jednak my chcieliśmy zbadać, czy rzeczywiście B12 trafia do naszych komórek. Wyniki holo-tc i mma pozbawiły nas wątpliwości – niestety tak się nie dzieje. Holo-tc mamy zbyt niskie – choć, co ciekawe, mój wynik jest nieznacznie wyższy od wyniku Paula. Jednak tym, co nas zaniepokoiło bardziej, są wyniki kwasu mma (badanie robiliśmy z krwi, nie z moczu) – u Paula norma przekroczona jest dwukrotnie, u mnie aż… pięciokrotnie! Oczywiście wysoki kwas mma może mieć inne przyczyny, jednak przede wszystkim jego pomiar służy określeniu możliwych niedoborów witaminy B12.
Nigdy wcześniej nie badałam poziomu witaminy B12 – kiedy byłam dzieckiem i nienawidziłam brudu (byłam bardzo, bardzo czystym dzieckiem, które nawet bawiąc się w błocie wracało do domu w idealnie czystych ubraniach), albo kiedy byłam nastolatką jeszcze bardziej obsesyjnie dbając o czystość wszystkiego wokół – nikt nie zadał sobie trudu, by zlecić to badanie pomimo przewlekłej anemii czy problemów neurologicznych. Dlaczego? A może nigdy nie miałam epilepsji, może nigdy nie miałam migren, ale po prostu „od zawsze” miałam niedobór B12? Może wynikało to z diety – obsesyjnego mycia wszystkiego i bardzo małej ilości mięsa, którego smaku szczerze nie znosiłam a jeszcze bardziej nie znosiłam świadomości jego pochodzenia – a może z jakiegoś powodu wchłanianie tej witaminy było/jest u mnie zaburzone…? Tego już się nie dowiem.
Nie chciałabym być źle zrozumiana – nie obwiniam żadnego z lekarzy, którzy podejmowali się mojego leczenia. Żadnemu z nich też absolutnie nie zarzucam niekompetencji. Postępowali według zasad, których ich nauczono, według schematów, które zazwyczaj okazywały się skuteczne. Robili to, co w świetle ich aktualnej wiedzy i doświadczenia, miało mi pomóc. Nie sądzę, by ktokolwiek zostawał lekarzem z pobudek innych, niż autentyczna chęć pomocy drugiemu człowiekowi.
Oddałam odpowiedzialność za moje zdrowie w ich ręce i nigdy nie szukałam odpowiedzi na pytanie „dlaczego?”. Właściwie nawet nigdy nie zadawałam sobie tego pytania, zbyt zajęta byłam taplaniem się w moim własnym bagnie cierpienia i odczuwaniem bezsensownej i tłumionej złości na cały świat. Wolałam tupać i krzyczeć, niż przyjąć do wiadomości, że moje zdrowie zależy… tylko ode mnie. Kiedy pewien lekarz odmówił przepisania mi kolejnych tabletek i nakazał natychmiastową zmianę diety – wykluczenie przetworzonej żywności, rafinowanego cukru, kawy i alkoholu – wyszłam z jego gabinetu autentycznie oburzona. Miałam 18 lat i absolutnie nie chciałam słuchać morałów o tym, jak niezdrowe jest jedzenie frytek, picie kawy z mlekiem 3 razy dziennie czy wieczorne piwko z przyjaciółką. Zresztą moje koleżanki robią to samo – i żadna z nich nie ma takich problemów jak ja. A jak zdenerwowała mnie neurolożka, która pytała mnie o radzenie sobie ze stresem, ilość snu i jakość relacji z rodzicami! Nigdy więcej do niej nie wróciłam. Do ginekologa prawiącego dietetyczne morały akurat wróciłam, kilka lat później, zrozumiawszy już swój błąd i doceniwszy jego szersze spojrzenie na sprawę.
Reasumując: nie wiem jaki poziom B12 miałam przed przejściem na weganizm, ciężko mi więc powiedzieć, czy w wyniku naszego „niehigienicznego” trybu życia spadł, wzrósł, czy pozostał bez zmian. Na razie wybraliśmy suplementację i obserwujemy, czy nasze samopoczucie się jakoś zmieni. Na ten moment z całą pewnością Paul poczuł się lepiej – ma więcej energii po pracy, lepiej sobie radzi ze stresem. Być może za jakiś czas podejmiemy kolejną próbę życia bez suplementacji B12 – ale będzie to już wtedy, kiedy spożywać będziemy w większości warzywa i owoce z własnego ogrodu, kiedy będziemy mniej pracować i kiedy w naszym życiu będzie więcej stabilizacji – jak na razie w ciągu 1,5 roku zmienialiśmy miejsce zamieszkania 2 razy (a uwierzcie, przewiezienie mebli z Berlina do Lublina to nie jest przyjemne zadanie! Jeszcze gorsze zresztą było przewożenie przerażonej kotki…) a wcześniej przez 8 miesięcy kursowaliśmy do siebie nieustannie, w każdy weekend (raz jedno, raz drugie) nocnymi busami na trasie Berlin-Warszawa, oboje też dużo pracujemy i nie zawsze wysypiamy się tak, jak powinniśmy.
Warto też wspomnieć, że B12 w pośredni sposób wspiera proces detoksu i jest ważna w procesach metabolicznych. Nie tylko jest jednym z antyoksydantów, ale chroni też inne antyoksydanty, ważne dla naszego ciała, jak np. glutation, niezbędny do prawidłowego funkcjonowania wątroby i przeprowadzania procesu detoksykacji, dlatego fanom wiecznego detoksu również radziłabym zrobienie badań.
Zachęcam Was do uważnej obserwacji siebie, do zadawania pytań, do szukania przyczyn oraz do otwartej postawy i gotowości zmiany swojego stylu życia i wzięcia odpowiedzialności za swoje zdrowie (co niekoniecznie oznacza wywiezienie na taczkach wszystkich lekarzy).
Zdjęcie główne pochodzi z Pixabay.
Podobał Ci się ten artykuł? To udostępnij! 👇