Kosmetyki? Nie, dziękuję! Krótki przewodnik po kosmetycznym minimalizmie
Jeśli po przeczytaniu abstraktu czujesz obrzydzenie i niesmak, prawdopodobnie ciężko będzie Ci się zgodzić z całą resztą, spróbuj jednak przeczytać, co mam do powiedzenia w tym temacie i może – nawet jeśli nie przyznasz mi racji – zrozumiesz, że brak kosmetyków nie oznacza bycia zaniedbaną czy nieprzestrzegania higieny.
Ile masz w swojej łazience kosmetyków? 💄💅🧼🧽🧴 Ja jeszcze kilka lat temu miałam bardzo dużo: balsam do opalania, balsam po opalaniu, samoopalacz (bo znów nie udało się opalić), balsam przeciwko wysychaniu skóry (bo samoopalacz wysuszył), balsam rozświetlający, ujędrniający, wyszczuplający, krem do stóp, krem do rąk, krem do twarzy na dzień i na noc… A to tylko początek, był jeszcze przecież pachnący żel pod prysznic, krem do depilacji, antyperspirant, podkład, puder… i wiele innych. Brzmi znajomo? Zróbmy eksperyment. Spójrz na skład każdego z tych kosmetyków 🔎. Jeśli kupujesz je w zwykłych drogeriach, idę o zakład, że początek każdego z nich jest łudząco podobny. Obstawiam w ciemno, że na pierwszym miejscu będzie woda, parafina, następnie pojawią się substancje o nazwach tak długich i skomplikowanych, że większość ludzi ma problem, by je choćby odczytać, nie mówiąc o zapamiętaniu. Dopiero gdzieś na końcu składu w ilości śladowej znajdziesz substancje aktywne, którymi produkt jest reklamowany (olej z awokado, olej macadamia, witamina e itd.). Czy wiesz, że większość użytego surowca to… pochodna ropy naftowej? Czy nałożył(a)byś na swoją skórę ropę? Jeśli wydaje Ci się to obrzydliwe – dlaczego każdego dnia to robisz? Tylko dlatego, że dzięki dodatkom sztucznych aromatów zapach jest przyjemny, a producent obiecał, że ten właśnie produkt zakończy Twoje wieloletnie zmagania z suchą skórą? Czy widziałeś/aś kiedyś jak wygląda parafina w swej czystej formie? W temperaturze pokojowej zastyga, jak świeczka – wyobraź sobie więc, że mikrocząsteczki tej właśnie substancji nakładasz na skórę i one skutecznie zaklejają Twoje pory 🩹. Do tego dochodzą inne substancje jak alkohol denaturowany, który wysusza i podrażnia skórę, przeciwutleniacze BHA i BHT, które są podejrzane o działania kancerogenne (w USA obie substancje są zakazane), formaldehydy, czyli środki konserwujące o działaniu podrażniającym i rakotwórczym i wiele, wiele innych. Mogłabym tak wymieniać i wymieniać… Ale sądzę, że już naświetliłam wystarczająco sprawę.
Wychodzi więc na to, że wszystkie balsamy i kremy – niezależnie od tego, czy są nawilżające, ujędrniające, wygładzające, czy jakiekolwiek inne – mają tę samą podstawę: parafinę, która skutecznie zakleja skórę i blokuje jej pory. Wypełnienie stanowi woda. Aby połączyć wodę i substancje oleiste, potrzebujemy więc emulgatorów, czyli substancji łączących tzw. fazę wodną z fazą olejową. Następnie mamy całą masę konserwantów, ponieważ bez tego kosmetyki psułyby się w ciągu kilku tygodniu, w wielu przypadkach byłyby więc do wyrzucenia jeszcze zanim zostałyby zakupione. Do tego dochodzą sztuczne (i często podrażniające lub wywołujące alergie) substancje zapachowe i – na szarym końcu – tzw. składniki aktywne, których i tak jest zbyt mało, by mogły uczynić jakąkolwiek różnicę.
W przypadku szamponów i żeli też nie jest lepiej: substancje pieniące i myjące oraz antybakteryjne używane w masowych kosmetykach są równie szkodliwe i drażniące, co wymienione wyżej przeze mnie składowe balsamów, zresztą one również zawierają konserwanty, barwniki, aromaty itd.
No tak, ale przecież nie jesz kremu, tylko nakładasz go na ciało, więc w czym problem? W tym, że nasza skóra nie jest jak nieprzepuszczalna cerata – przez nią wchłaniamy pewne substancje (dlatego np. niektóre leki podaje się w formie plastrów czy maści), wydalamy nadmiar wody oraz pozbywamy się odpadów metabolicznych. Sami możecie tego doświadczyć – ja czuję to za każdym razem, kiedy kąpię się w siarkowanej wodzie. Po pewnym czasie od kąpieli czuję, jak odbija mi się jajkami, których nie jadam od lat 🥚. Ponadto, natura jest naprawdę mądra – wyposażyła nas we własny „system nawilżający”💦. Skóra wytwarza sebum, które tworzy dla niej warstwę ochronną, ale też ją nawilża. Zdzieranie tej warstwy ochronnej pozostawia skórę nagą i bezbronną – dlatego po użyciu żelu do twarzy masz uczucie „ściągania” i natychmiast musisz użyć kremu. Tymczasem pot i kurz łatwo zmywają się samą wodą, która nie niszczy naszego naturalnego „nawilżacza” – nie potrzebujemy więc później żadnych kremów, które sztucznie go odtworzą.
No dobrze, a co z osobami o tłustej cerze? Wydawałoby się, że skoro ich skóra wytwarza nadmiar sebum, to należy go agresywnie usuwać. Nic bardziej mylnego. Przetłuszczanie się – czy to skóry, czy to włosów – jest tylko reakcją obronną 🛡. Ciało pozbawione „płaszcza ochronnego” wytwarza jeszcze więcej sebum, które następnie usuwasz wysuszającym żelem czy tonikiem z alkoholem denaturowanym, na co ciała odpowiada jeszcze większą produkcją sebum… I tak dalej. Sama ten temat przerabiałam…
Do tego wszystkiego dochodzą jeszcze dwie kwestie: etyczna i ekologiczna. Popatrz na wszystkie swoje kosmetyki. Zastanów się ile opakowań każdego z nich zużywasz rocznie. I zobacz jak wiele śmieci generujesz… 🚮 Jeśli zaś chodzi o etykę – jakiś czas temu Internet obiegła informacja o zwierzętach poddawanych torturom (bo trudno to inaczej nazwać) podczas testów kosmetyków właśnie. Zadziwiało mnie, jak chętnie ludzie rozprzestrzeniają tę informację, nie zastanawiając się jednak nad tym, że… sami mają w tym swój udział.
Tak właśnie zaczęło się u mnie. Niedługo po podjęciu decyzji o zaprzestaniu jedzenia mięsa, stanęłam w mojej łazience i dotarło do mnie, że skoro odmawiam zjadania zwierząt, dlaczego nie odmawiam używania produktów, które przyczyniły się do ogromnego cierpienia niewinnych istot w laboratoriach 🐰? Owszem, istnieją kosmetyki nietestowane. Jednak ja po pierwsze jestem osobą z natury leniwą, więc szukanie tych kosmetyków wydawało mi się bezsensowym wysiłkiem, a po drugie – pomyślałam, że każdy półprodukt, każdy surowiec kiedyś, przez kogoś, musi zostać przetestowany. I to, że firma X nie testuje zawdzięcza firmie Y, która to robi, wprowadza nowe surowce na rynek i później firma X, zachowując swój nieskazitelny image, może sięgnąć po te właśnie surowce. A ja nie chciałam otaczać się energią cierpienia 🙅♀️– choć wiem, że to zdanie może brzmieć dość górnolotnie.
Całe te moje przemyślenia zbiegły się z informacjami wyszukanymi przez moją siostrę na temat szkodliwości fluoru w pastach do zębów i aluminium w dezodorantach oraz o możliwości mycia włosów sodą. Chociaż siostra sama nigdy nie przekonała się do tej metody, dla mnie był to właśnie sygnał, którego potrzebowałam, i na który byłam gotowa. Podjęłam własne poszukiwania i oto objawiła mi się nie dość, że cała „instrukcja obsługi”, to jeszcze świadectwa osób zachwyconych tą metodą.
Łatwo nie było. Ale tutaj bardzo pomocna okazała się moja wrodzona cierpliwość 🧘♀️ – nigdy nie należałam do osób, które efekty musiały widzieć natychmiast. Mogłam spokojnie czekać, powtarzając daną czynność przez tygodnie a nawet i miesiące, obserwując powolne zmiany 🔬. Tę cierpliwość miałam w sobie już od wczesnych lat i gdyby nie ona, pewnie poddałabym się szybko. Od dziecka słyszałam zewsząd, że mam „cienkie włosy” i kiedy tylko osiągnęłam wiek, w którym dziewczynki zaczynają przywiązywać większą wagę do wyglądu, poświęcałam mnóstwo czasu i energii, by skrupulatnie i dokładnie… wypełnić tę „klątwę”. Nakładałam na włosy ogromne ilości odżywek „zwiększających objętość”, wcierałam w skórę głowy mnóstwo preparatów „zagęszczających włosy”, stosowałam pianki, żele i lakiery, a wszystko to na nic. Im więcej preparatów nakładałam, tym częściej musiałam myć włosy (w krytycznym momencie doprowadziłam do mycia ich 2 razy dziennie!) i tym słabsze i cieńsze się stawały… Nie miałam w sumie nic do stracenia, ale zmiana była bardzo bolesna, zwłaszcza, że przed odstawieniem kosmetyków farbowałam włosy na bardzo ciemny brąz – odrosty wyglądały naprawdę fatalnie.
Pamiętam jak w pierwszych tygodniach ciągle nie umiałam dobrać ilości sody i octu i moje włosy to stawały się suche i napuszone, to dziwnie kleiste i sztywne. Wreszcie jednak odnalazłam właściwe dla siebie proporcje i włosy zaczęły wyglądać lepiej. Ku mojemu zdziwieniu, nie potrzebowałam żadnej odżywki.
Pachnące żele pod prysznic i do twarzy zastąpiłam mydłami o prostych składach 🧴->🧼. Żel do higieny intymnej po prostu ustąpił miejsca… Wodzie. Odstawiłam wszystkie balsamy i kremy – jedynie na twarz nakładałam niewielką ilość naturalnych olei, ponieważ po myciu jej mydłem, mimo iż było delikatne, czułam nieprzyjemne „ściąganie”. Naturalną konsekwencją było zastąpienie farby do włosów henną i wyrzucenie kosmetyków kolorowych. Próbowałam co prawda robić tusz do rzęs na bazie węgla i innych spożywczych składników, jednak szybko znudziła mnie ta zabawa, zresztą taki makijaż przegrywał z najdrobniejszą mżawką. Najtrudniejszym krokiem, z którym jeszcze przez pewien czas się ociągałam, było odstawienie lakieru do paznokci. Po pierwsze nie lubiłam wyglądu moich paznokci, więc od lat nie dopuszczałam do sytuacji, w której byłby niepomalowane, po drugie były bardzo łamliwe i rozdwajały się – a lakier jako tako to ukrywał.
Zredukowałam więc kosmetyki do mydła o prostym, krótkim składzie, pasty do zębów bez fluoru, dezodorantu bez aluminium, henny, sody, octu jabłkowego, glinki i kosmetycznych olei takich jak olej arganowy czy migdałowy. Pracowałam wtedy w biurze w Warszawie. Pamiętam, że tak bardzo bałam się, że zostanę uznana za brudasa czy fleję, że ukrywałam się z moimi „dziwnymi” zachowaniami i – mimo że moja ówczesna współlokatorka była osobą bardzo otwartą – ciągle trzymałam butelkę starego szamponu w łazience i nie potrafiłam pozbyć się tej resztki, żeby zachować pozory bycia „normalną” 😅🤷♀️.
Co ciekawe, ani przez chwilę nie myślałam wtedy o aspektach zdrowotnych, czy wyglądzie – moja zmiana była ściśle związana z kwestiami etycznymi. Ogromnym zaskoczeniem były więc dla mnie efekty uboczne, jakie niechcący uzyskałam 🤩. Pierwszą widoczną zmianą była poprawa cery. Nie narzekałam nigdy na nasilony trądzik, jednak mimo dorosłości miałam wciąż czarne wągry na nosie, których żaden cudowny peeling czy maseczka nie były w stanie usunąć, a skóra na twarzy mocno się przetłuszczała. Kilka tygodni po odstawieniu żelu, toniku, kremu na dzień, kremu na noc i maseczek okazało się, że wągry same zniknęły a wydzielanie łoju się unormowało – cera nie była ani sucha ani tłusta. Kolejnym zauważalnym efektem była zmiana skóry na całym ciele. Po odstawieniu balsamów zrobiła się najpierw szorstka i ciągle się łuszczyła, jednak kiedy ciało się przyzwyczaiło, wróciła do normy. Zmieniły się też moje paznokcie: przestały się łamać i rozdwajać, a podłużne bruzdy, które miałam „od zawsze” jakoś się zmniejszyły. A co najbardziej zaskakujące, znajomi zaczęli pytać, co zrobiłam z włosami: były jakby gęstsze i nawilżone, ładnie się układały. Pamiętam też chłopaka, poznanego podczas jednej z podróży, któremu wpadłam w oko i który ciągle pytał, co robię, że tak pięknie pachnę… Tylko się śmiałam, bo jeszcze wtedy nie umiałam powiedzieć wprost, że nie używam żadnych kosmetyków oprócz bezwonnego mydła.
Przez kolejne miesiące eksperymentowałam z różnymi sposobami mycia włosów (glinką, czarnym mydłem, szamponem w kostce, szamponem w proszku…) oraz z jak najbardziej naturalnymi pastami do zębów czy dezodorantami. Wciąż jednak byłam przekonana, że potrzebuję każdego z tych kosmetyków. W pewnym momencie przypadkiem trafiła mi w ręce książka „Szczęśliwa skóra”. Przeczytałam ją w trybie ekspresowym i, pomimo że z wieloma stwierdzeniami z książki się nie zgadzam (jak np. z rzekomym złym wpływem diety wegańskiej na cerę), podjęłam wyzwanie rzucone przez autorkę: odstaw wszystkie kosmetyki ⛔🧴, myj się wodą 🚿🚿! Celem eksperymentu było zrezygnowanie ze wszystkich kosmetyków na około tydzień, żeby później stopniowo wprowadzać kosmetyki naturalne sprawdzając, czy nam one służą czy nie 🕵️♀️. Początkowo myślałam, że nie potrzebuję takiego „detoksu”, ale ponieważ lubię sprawdzać różne teorie w praktyce bez oczekiwań co do efektu, postanowiłam spróbować. I… Nigdy już nie wróciłam do mycia ciała mydłem. Używałam go jedynie pod pachy i do rąk, ewentualnie stóp. Wciąż jednak było mi głupio przyznać się, zwłaszcza nowo poznanym osobom, jakież to tajemne sposoby pielęgnacji sprawiają, że moja skóra jest taka gładka, cera taka ładna a włosy miękkie.
Po przejściu na surową ścieżkę odżywiania, kiedy poznałam innych ludzi myślących podobnie do mnie, zrezygnowałam z pasty do zębów (i tutaj różnie: albo myłam zęby samą szczoteczką albo stosowałam ręcznie robioną pastę z glinki, codziennie płuczę też usta olejem kokosowym), z dezodorantu (nawet tego naturalnego), a mydła zaczęłam robić sama 👩🏫🧪(i okazało się to dość proste).
Obecnie w mojej kosmetyczce znajduje się pasta cukrowa do depilacji, olej kokosowy (do ssania codziennie rano), bambusowa szczoteczka do zębów, szklany pilnik, drewniany grzebień, glinka (którą nakładam czasem na twarz jako maseczkę i z której robię pastę do zębów), bambusowy patyczek do czyszczenia uszu, kubeczek wielorazowy, soda oczyszczona (głównie do kąpieli zasadowych), olej migdałowy i – okazjonalnie – olej z pestek malin jako ochrona przed nadmiernym promieniowaniem słonecznym oraz olejki eteryczne (np. lemongrasowy chroniący przed ukąszeniami owadów).
Czy to oznacza, że jestem zaniedbana? Wcale się tak nie czuję. Codziennie rano ssę olej, czeszę włosy grzebieniem, czasem też masuję skórę głowy. Szczotkuję zęby nie wprowadzając do mojego ciała szkodliwych substancji. Myję się wodą, nie naruszając w ten sposób warstwy lipidowej skóry, dzięki czemu po wyjściu spod prysznica nie muszę tej warstwy sztucznie odtwarzać nakładając na ciało balsam czy krem. Moja skóra na całym ciele jest WOLNA – oddycha, sama reguluje swoje nawilżenie, dzięki czemu nie jest ani przesuszona ani tłusta. Staram się regularnie korzystać z sauny 🧖♀️. Czasem nakładam na twarz maseczkę z glinki, po saunie stosuję peeling solny i nawilżam skórę olejem migdałowym, regularnie też depiluję ciało pastą cukrową. Moje włosy nie są już cienkie ani przyklapnięte z powodu ciążących na nich kosmetyków. Na mojej twarzy nie ma wągrów czy zaskórników, oczy nie są ciągle podrażniane tuszem czy kredką. Pozbyłam się uporczywych, nawracających infekcji intymnych – dzięki odstawieniu wkładek higienicznych i płynów do higieny intymnej – oraz przestały (wreszcie!) psuć mi się zęby 🦷😁. Próchnica nie wynika z braku higieny, wynika z ogólnego osłabienia organizmu i/lub zakwaszenia, w wyniku którego wapń jest pobierany z kości i zębów w celu neutralizacji kwasu.
Nie postrzegam też dbania o siebie w tak płaski sposób jak dawniej – poznałam mnóstwo zaniedbanych dziewczyn noszących makijaż i mnóstwo osób takich jak ja – myjących się samą wodą, a jednak zadbanych, pewnych siebie, o promiennej cerze. Dbanie o siebie to nieszkodzenie sobie 🙅♀️. Dbanie o siebie to poświęcanie czasu dla siebie 🧘♀️. Dbanie o siebie to rozsądne dobieranie składników, które lądują na Twoim talerzu i Twojej skórze 🥗🍉.
Czy nie śmierdzę 😷? Czasem może i tak 😉 wtedy po prostu się myję. Jeśli wiem, że nie będę miała możliwości umycia się, a jest prawdopodobieństwo, że się spocę – nakładam pod pachy sodę oczyszczoną wymieszaną z olejem kokosowym. Moja skóra pozostaje „wolna”, ale zapach jest całkowicie zneutralizowany. Należy jednak pamiętać, że zapach ciała zależy przede wszystkim od tego, co jemy. Jedząc produkty odzwierzęce, wysoko przetworzone, sztucznie słodzone, ostre – musimy się liczyć z tym, że nasze ciało nie będzie pachnieć przyjemnie. Kosmetyki tego nie zmienią, mogą jedynie „przykryć” ten zapach (co, swoją drogą, jest dla mnie obecnie bardzo nieprzyjemne, ponieważ mój węch się wyczulił i od sztucznych perfum czy pachnących kremów robi mi się… po prostu niedobrze 🤢). Mitem jednak jest, że trzeba być na w pełni surowej diecie, by móc zrezygnować z kosmetyków – ja z mydła zrezygnowałam mniej więcej pół roku przed wejściem na surową ścieżkę, jedząc wegańsko bezglutenowo. Widzę jednak jak mocno jedzenie jest związane z zapachem ciała – wystarczy, że użyję przyprawy curry (np. w jakimś surowym daniu lub zupie dyniowej) – następnego dnia moje ciało oddaje ten ostry zapach. Kiedy z kolei jestem na owocach, ciało staje się praktycznie zupełnie bezwonne, lub wręcz pachnie lekko owocowo 🍉. Od osób „tradycyjnie” odżywiających się też wyczuwam charakterystyczny nieprzyjemny zapach – nawet jeśli utrzymują wzorową higienę i roznoszą wokół siebie woń perfum 🌹, ja niestety wyraźnie wyczuwam woń ciała „przykrytą” sztucznym, nieprzyjemnym dla mnie zapachem. I nie jestem tu wyjątkiem – wszystkie znane mi osoby wolne od kosmetyków i/lub będące na surowej diecie, czują te zapachy równie intensywnie 😷.
Jeśli wciąż Cię nie przekonałam – tym lepiej. Nie wierz mi na słowo. Sprawdź na sobie. Ja sprawdziłam obie opcje – mam więc co porównywać. Zachęcam Cię do zadawania sobie niewygodnych pytań, do eksperymentowania, do podważania tego, co uznajemy za oczywiste. Spróbuj, przekonaj się, miej porównanie – zawsze przecież możesz wrócić do dawnych nawyków.
Zdjęcia:
1) Jako główne zdjęcie - zawartość naszej kosmetyczki podczas miesięcznego trekkingu na Azorach. Od lewej: dwa ręczniki z mikrofibry (na co dzień wolimy "normalne", jednak w podróży liczy się waga), dwie gąbki (i znów - na co dzień nie używamy, ale w podróż bierzemy żeby móc umyć się w małej ilości wody, jeśli zajdzie taka potrzeba), chusteczki (zamiast papieru toaletowego), mydło, szczoteczki bambusowe, kubeczek menstruacyjny, drewniany grzebień, patyczek bambusowy do czyszczenia uszu, pilnik szklany, pęseta, golarka (nie użyłam ani razu...), olej z pestek malin, olejki etetyczne: lemongrassowy i lawendowy, patyczki do uszu (dla mnie - wtedy jeszcze nie posiadałam patyczka bambusowego), atomizer z mieszanką odstraszającą owady (woda destylowana, spirytus, olejki eteryczne), dwie buteleczki płynu dezynfekującego, bio wkładki i bio podpaski (na wszelki wypadek).
2) Funkcje skóry - przy założeniu, że działa ona prawidłowo, czyli nie jest zaburzona np. stosowaniem kosmetyków. Źródło tutaj.
3) Zdjęcie pokazujące aktualny stan moich włosów. Robione podczas urlopu, w sierpniu 2019. Widać co prawda niemałe odrosty - to dlatego, że zrezygnowałam ze stosowania henny - i pewną suchość wynikającą z kąpieli w oceanie 🌊 jednak nie można powiedzieć, żeby były brudne 😉
Źródła:
1) "Szczęśliwa skóra" Adina Grigore, Galaktyka, 2015
2) Lista substancji szkodliwych w kosmetykach: https://piggypeg.pl/lista-substancji/
Podobał Ci się ten artykuł? To udostępnij! 👇